W ostatnich dniach słyszeliśmy o sporze rodziców noworodka ze szpitalem. Spór był dramatyczny, w którym rację były po obu stronach, a najważniejszej niewątpliwie było dobro dziecka. Nie pokuszę się o rozstrzyganie takiej sytuacji. Orzekanie w sprawach rodzinnych, to chyba zajęcie najbardziej obciążające i odpowiedzialne. Wymagające jak rzadko kiedy stosowania czasem bardziej ducha niż litery ustawy, bo przecież są to sprawy życiowe, gdzie często nikt nie chce źle, a tylko racje i interesy są przeciwstawne.
Ale po to są sady rodzinne. Do rozstrzygania sporów, także pomiędzy rodzicami wzajemnie, rodzicami, a instytucjami jak choćby szpital powołany jest sąd. Brzmi jak powtarzanie spraw oczywistych.
Trzeba o tym mówić głośno, bo czasy mamy takie jakie mamy, wielu polityków dla poklasku elektoratu chce wyręczać sądy w blasku mediów. Nie dalej jak kilka dni temu pewien młody jeszcze polityczny pomocnik ministra sprawiedliwości (ta definicja funkcji podsekretarza stanu pochodzi z uchwały pełnego składu SN, bardzo trafna moim zdaniem), niemający wykształcenia prawniczego z wielką pewnością siebie twierdził wszak – kierując się własną intuicją – kto może mieć rację w sporze. Co więcej ów polityk, zapowiedział, że zażąda akt i oceni kto ma rację w sporze.
Na tej samej zasadzie dowolny sędzia mógłby powiedzieć, że zażąda stenogramu z posiedzenia Rady Ministrów i rozstrzygnie, czy polityka rządu zmierza w dobrym kierunku, albowiem intuicja podpowiada mu, że może niekoniecznie. Byłoby to oczywiste wyjście sędziego z roli i wejście w kompetencje zarezerwowane dla władzy wykonawczej.
A przecież wszystkie władze w państwie obowiązuje przepis Konstytucji RP o trójpodziale władzy, a także o tym, że sądy są władzą odrębną i niezależną od innych władz. Wiem, że to bardzo trudne do zrozumienia dla wielu polityków, do zrozumienia i do zaakceptowania. Taki mamy system, że sądy nie podlegają w zakresie swego orzekania władzy wykonawczej ani ustawodawczej.