Nie znajdzie się współczesnej wypowiedzi żadnego polityka w naszym kraju, w której twierdziłby on, że sądy nie powinny być niezawisłe. Ba, pewnie trudno byłoby wyszukać taką wypowiedź z czasów PRL-u. Generalnie wszyscy są za niezależnością i niezawisłością sądów i sędziów. Zachwyt polityków nad niezawisłym sądem osiąga szczyt, gdy akurat ów sąd skazał za korupcję czy inne niecne czyny polityka z opcji przeciwnej. Drastycznie spada, czy wręcz zanika, gdy sąd wydaje wyrok na członka rodzimej partii. A oburzenie przychodzi, gdy czasem sąd wyda wyrok władzy bardzo niemiły, a nawet podważający legalność niektórych jej poczynań.
Mądrzy ludzie mówią, że sędzia aby zachować prawdziwą niezawisłość nie może czuć wobec żadnej osoby czy środowiska wdzięczności. Bo wdzięczność rodzi naturalną (choć akurat w sądzie niedopuszczalną) chęć odczytania życzeń naszych dobroczyńców i ich realizacji. Pokuszę się o stwierdzenie, że rzeczywiste i realne zagrożenie dla niezawisłości nie polega na obawie, że ważny polityk zadzwoni z życzeniem do sędziego, ale właśnie na stwarzaniu takich mechanizmów awansów, w których sędziowie zawdzięczają swoją karierę politykom. Bo mimo całej ułomności ludzkiej natury, pewna lojalność i poczucie wdzięczności (które w innych sytuacjach nie byłyby naganne) są w znacznej mierze naturalnymi odruchami.
A na koniec banalna konstatacja: sądy są dla wszystkich. I każdy może mieć sprawę w sądzie. I nikt nie chciałby w takiej sytuacji zastanawiać się komu to dany sędzia zawdzięcza swoją karierę.
Dlatego obrona niezależności sądów i ściśle związanej z nią niezawisłości sędziów jest sprawą, w której warto być uparcie pryncypialnym, nawet jeśli przyjdzie za to zapłacić.